Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

Całe pół godziny wpatrywał się przez okulary w króciutki list Kaprowskiego, półgłosem sylabizując go i uśmiechając się przytém, szydersko trochę, a trochę przebiegle. Z uśmiechem tym na ustach do ogrodu powrócił, motykę z ziemi podniósł i rostki kartofli starannie okopując znowu, Jurka do siebie zawołał. Chłopiec z gębą napchaną chlebem i od słoniny błyszczącą, na miedzy usiadł i, odpowiadając na ojcowskie pytania, szeroko i długo opowiadał ojcu o życiu, zwyczajach, rozmowach i stosunkach pana swego. W złotém świetle słoneczném, wysoki, wyprostowany człowiek w majtkach i koszuli uderzał wciąż motyką w ziemię, uważnie grudki jéj podnosząc i rozkładając, a podobnież ubrany chłopak, na miedzy siedząc, podnosił ku niemu rumianą, okrągłą twarz, śród któréj świeciły bystre, swawolne, błękitne oczy. Z przelatującemi po twarzy téj uśmiechami nieświadomego siebie cynizmu, dziecinnym, cienkim głosikiem szczebiotał, szczebiotał o wszystkiém, co u pana swego widział kiedy i słyszał, a o czém ojcu jego trzeba było wiedziéć koniecznie.
O zachodzie słońca, dokoła chaty Mikołaja, pola napełniły się rykiem bydła, beczeniem owiec, turkotem kół i ludzkiemi głosami. Po drogach przerzynających pola, zdaleka i zblizka, sunęły trzody pędzone ku Hrynkom, Wólce i szarzejącemu pod lasem folwarkowi Dzielskich; wozy naładowane sianem i w dwa konie założone nakształt zielonych i rucho-