rą, którą sobie przed piętnastu laty kupiła i kładła wtedy tylko, gdy do kościoła lub do miasta wejść miała. Przez całą drogę z Wólki do Ongrodu trzewiki te niosła w ręku i u wejścia do miasta dopiéro, na ziemi usiadłszy, nogi w nie wsunęła. Teraz plecami do ściany przyparta, ręce wsunąwszy w rękawy siermięgi, dumała i czekała. Ciemne spuszczone powieki rzucały na chude jéj policzki cień długich, czarnych rzęs; zwiędłe wargi zaciśnięte były z wyrazem cierpliwego smutku, na ogorzałém czole zmarszczki poruszały się czasem i falowały, odpowiadając jakby wewnętrznym ruchom uczuć i dumań.
Ciężka, nieuchwytna dolegliwość unosiła się w atmosferze, napełniającéj cztery te brudne i ciasne ściany. Skurczone na sienniku, płaczące i zimne kartofle pożerające chłopię; niespokojnie szwargocący u okna i spiczaste brody swe miotający żydzi; barczysty a pokorny szlachcic; siwiejący, senny chłop i smutnie zadumana chłopka: cała ta słowem gromadka ludzi oczekujących i stroskanych zdawała się oddychać nudą i jakiémś nieokreśloném, leniwie sączącém się udręczeniem. Za brudnemi, mętnemi szybami widać było dziedziniec, wiejący suszą i nudą. Na parkanach i ścianach oficynek wisiały tam płachty białego, nużącego światła, trochę czarnego dymu z kominów błąkało się w powietrzu, drzewko jakieś mizerne, opylone, sterczało gałęźmi okrytemi rzedkiém i przez robactwo podziurawioném listowiem;
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.