tu typów ludzkich. Na piérwszy rzut oka poznać w nim było można wiejskiego oficyalistę. Gniew i zniecierpliwienie tryskały mu z oczu. Na kiju wsparty do Jurka zwrócił się:
— Od godziny szóstéj chodzę tu i chodzę, doczekać się nie mogąc, aby pan twój wstał z łóżka. Czy wy tu w mieście cały dzień śpicie...
— Ja nie śpię — odburknął Jurek.
— A pan twój?
— Czasem to i cały dzień śpi...
— No, to dajże mi choć stołek jaki, abym usiadł...
Chłopiec ze stęknięciem podniósł się z siennika i cienkim głosem zawołał:
— To może pan do sali pójdzie... Mój pan zawsze każe panów do sali prosić...
Ostatnie wyrazy ułagodziły nieco ekonoma.
Podobało mu się to, że go Jurek do panów zaliczał.
— No, to gdzież ta wasza sala? — zapytał.
A w duchu myślał:
— Phi! salę ma! sprytna bestya... do czego to on doszedł... salę ma!... wisielec!
Jurek drzwi otworzył, zagrodowy szlachcic, Pawluk i nawet Krystyna w kierunku tym zwrócili twarze i powyciągali szyje. Przed oczyma ich błysnęły złote ramy i zwierciadła, spłowiałe lecz urozmaicone barwy kobierca, bronzowe graciki okrywające biuro...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.