jaśnie wielmożnego pana nie zobaczę, przyszłam tu i czekałam...
— No to i dobrze, ale czegóż chcesz ode mnie?
— O synka mojego Pilipka...
Kaprowski namyślał się.
— A gdzież ten twój synek? — zapytał.
Westchnęła ciężko.
— A gdzieżby on był, jaśnie wielmożny panie! Kiedy ostatni raz widziały go oczy moje, w kazarmach był... Słuszny jak topolka... Bladzieńki taki... W szyneliku sołdackim... Na schody wyskoczył, do nóg mnie hrymnął. Mameńko, ratuj! Żeby mnie tu zostawili...
A! teraz, dość wyraźnie już przypominał sobie o co chodziło. Nie przerywał jednak mowy chłopce. Cierpliwe wysłuchiwanie klientów przynosiło mu nieraz różne korzyści. Krystyna prawiła daléj.
— Ni mnie, jaśnie wielmożny panie, drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały, ni ja chaty własnéj i ludzkiego uszanowania kiedy zaznała... Pracowała, harowała, skórę sobie z rąk zdzierała i synków swoich, dwa słoneczka moje jedyne, hodowała — i lubiła... Oj, lubiła, żałowała i w poczciwości hodowała. Ni oni złodzieje, ni pijaki, ludziom usłużne i matce posłuszne... Prędzéj-by każdy rękę sobie uciął, niż matkę skrzywdził. Ot jak ich wychowała. Sama. Nikt nie pomagał.
Oczy jéj, wprzódy przygasłe i strapione rozbłysły
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.