Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Niziny.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

lokomotywy, sterczący nad długim szeregiem powozów szumiał, burczał, dyszał i od czasu do czasu, rzucał w górę poszarpane pióropusze czarnego jak sadza dymu. Odległość dzieląca dworzec z rogatką była taka, że najbystrzejsze oko, w wirującém na platformie ludzkiem mrowisku, rozpoznać-by nie zdołało twarzy żadnéj. Każdy jednak rozpoznać mógł, że byli tam sami żołnierze i że było ich mnóztwo. Krystyna stała jakby w słup przemieniona. Zapewne pytała sama siebie, czy to te sołdaty, z którymi Pilipek jéj na skraj świata odjechać miał? Myślała téż może, że gdyby nie jéj staranie, on także odjeżdżałby w téj chwili. Nie przypuszczała wcale, aby syn jéj znajdował się w tym tłumie, mającym wnet opuścić ojczyste niebo. Chleba jednak już nie jadła. Wzruszał ją sam widok odjeżdżających żołnierzy. Nagle czarny komin zapiszczał przeraźliwie, długo; pisk ten powtórzył się jeszcze razy parę i pociąg z pod ścian dworca wysuwać się zaczął, coraz prędzéj, coraz prędzéj sunąć po żelaznych szynach... pół minuty, a za spuszczonym dziobem rogatki przeleciało wszystko... Długi szereg czarnych, zamkniętych wozów, zmącona mozajka twarzy, otoczonych krótko przystrzyżonemi włosami, a tłumnie wytłaczających się na zewnątrz przez mnóztwo małych okienek i pieśń żołnierska, którą te wszystkie twarze śpiewały, huczna, hulaszcza, a jednak tu i owdzie przetykana jękliwemi tony, niby z rozhukanych piersi rwącemi się