— Co to będzie panie arendarzu? spytał Andryj, ukazując łańcuch i chorągiewki.
— Albożto wy niewiecie, odpowiedział z wyższością arendarz, że to niżyniery mierzą drogę, którą pójdzie maszyna?
— Jaka maszyna? panie arendarzu.
— Ny, nie słychał? Komotywa! Taki duży wóz co ludziów będzie wozić bez koniów.
— A! teraz już wiem co to za licho! zawołał dworak, przypominając sobie, że kiedyś słyszał jak kamerdyner pana opowiadał o tej maszynie co ludzi bez koni wozi.
— Teraz już wiem! powtarzał — mówią ludzie że to piszczy jak djabeł, a leci jak wiatr.
— A jakże to! i bez koni? pytał nierozumiejąc jeszcze Andryj.
Arendarz Lejba, który miał szwagra w Warszawie, i wiele się od niego nasłuchał o kolejach żelaznych, z wielkiemi wysiłkami wymowy począł tłumaczyć chłopom: jak w komotywę nakładają drzewo, jak się ono tam pali, i jak para popycha ogromne pojazdy, któremi jeżdżą ludzie i przewożą różny towar. Siadłszy na swoją biedę prawił jak professor z katedry, a troje ludzi słuchało go z otwartemi ustami. Kiedy skończył, Andryj ruszył ramionami, jakby z gniewem poprawił czapkę, i rzekł spluwając:
— Tfu! zgiń i przepadnij szatańska siło! żeby ludzie bez koni jeździli!
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Ostatnia miłość.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.