łam więc na gwiazdy mrugające promiennie przez szyby okna, i mimowolnie rzekłam z cicha:
— Panie Alfredzie, smutno mi — lękam się czegoś, uspokój mię!
Alfred ujął moją rękę. Zobaczyłam znowu blady blask jaki zapalał się niekiedy w jego oku, gdy na mnie patrzył — i silnie ściskając mi dłoń, wyszeptał:
— Piękna jesteś!...
Przy tym uścisku i przy tem słowie Alfreda, wstrząsnęły mną dwa dziwnie zlane z sobą poczucia: rozkoszy i bólu. Uścisk ręki był rozkoszny, słowo bolesne. Nicże on więcej nie ma mi powiedzieć, jak to żem piękna? Wyrazy brata przyszły na pamięć: „on cię kocha tylko za piękną twarz twoją!...“ Ale zarazem pomyślałam: a za cóż ja jego kocham? I rozkosz minęła, a ból pozostał.
Nazajutrz rozstałam się z ciotką i bratem, a przestępując próg rodzinnego domu, łzą pożegnałam dziewiczą, nazawsze zgasłą moją przeszłość...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dzień kwietniowy jasny był, słoneczny i wonny, gdy powóz nasz szybko wjeżdżał na wysoką górę. Orzuciłam wzrokiem śliczną, zieloną dolinę i wśród niej ujrzałam biały, ze smukłą wieżyczką i szerokiemi wkoło ogrodami, pałacyk mojego męża.
Wjechałam w górzysty, żyzny, poetyczny kraj Wołynia, i ostatnie spojrzenie pożegnania rzuciłam ukraińskim równinom, wśród których urodziłam się i wzrosłam.