wcale nie wesoło. Owszem, był to pierwszy uśmiech goryczy, który mi zawisł na ustach. Podjęłam upadłą książkę, wyszłam do innego pokoju i sama czytałam; chwilami zamyśliłam się, i zdawało mi się, że z miłości mojej dla Alfreda ubyła jakaś cząstka.
Odtąd nigdyśmy już nie czytywali razem; ale za to pewnego dnia prosiłam Alfreda aby mi towarzyszył na przechadzce. Wyszliśmy razem. Czerwiec jaśniał wszystkiemi pięknościami witającego świat lata, a nie zgasłej jeszcze całkiem wiosny. Szliśmy długo w milczeniu — aż drogę zaszło nam kilku włościan. Ukłonili się nizko i chcieli cóś mówić. Alfred zsunął brwi i rzekł porywczo.
— Idźcie tam do pana rządzcy, moi kochani; czego mi tu drogę zachodzicie! Wiecie przecież, że ja się waszemi tam sprawami zajmować nie lubię!
Chłopi usunęli się ze schylonemi głowami, a myśmy poszli dalej.
— Alfredzie, rzekłam — a gdybyś ich sam wysłuchał? Henryk mówił mi kiedyś, że rządzcy niekiedy krzywdzą tych biednych ludzi; może oni mają skargę jaką, albo ważną do ciebie prośbę.
— At, szkoda czasu! odrzekł Alfred.
Mimowoli pomyślałam, że przecież nic ważnego nie robiliśmy w tej chwili, i zaczęłam łagodnie nalegać. Alfred długo milczał, i sądziłam że już jest przekonany — gdy przerwał mi prędko i z niezwykłą żywością.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Ostatnia miłość.djvu/301
Ta strona została uwierzytelniona.