rzałam wprzód w okno; poza niem wiatr niósł tysiące żółtych listków, które jak motyle rojami z góry leciały. Dotknęłam klawiszów — z pod ręki wypłynęła mi smutna, nieznana dotąd nuta, i mimowoli prawie zaśpiewałam słowa które mi z bolącego serca razem z nutą muzyczną przypływały.
Lecą żółte listki z drzew,
Zgasłej wiosny płacze świat,
Umilkł mego serca śpiew,
Mojej doli uwiądł kwiat!...
Przy ostatnim wierszu łzy mi głos stłumiły; wstałam od fortepjanu, osunęłam się na kobierzec i głośno, spazmatycznie płakać zaczęłam.
Nagle uczułam podnoszącą mię rękę — powstałam z trudnością. Zmrok już był zapadł zupełny — alem ja jednak poznała stojącego przedemną Henryka. Płacząc, nie usłyszałam ani turkotu powozu, ani wejścia jego do pokoju. Ze łkaniem nie dającem się stłumić żadnym wysiłkiem, rzuciłam się mu na szyję. On mię objął, posadził, sam usiadł przy mnie i trzymając moje ręce w swych dłoniach, spytał pocichu i łagodnie.
— Regino! co ci jest?
— Niewiem co mi jest, odpowiedziałam starając się zapanować nad konwulsyjnym płaczem — ale wiem że mi jest źle bardzo!