— Czup-czyk... szukaj... szu-szu-szu-szu-kaj... Czyk-czyk-czyk-czyk!
Szukał też, szukał, znajdował, przynosił...
Dziedziniec pusty był; nie było na nim w tej chwili nikogo z ludzi. Na umieszczone w kącie dziedzińca i drewnianą ramą opasane śmietnisko, na dwoje istot pracujących nad tem, aby wydobyć coś z tego, co było niczem, aby otrzymać możność życia z tego, co było prochem i rozkładem, patrzały tylko duże, jasne, z wewnątrz firankami i kwiatami ubrane okna pięknej willi, żółtoczerwone drzewa otaczającego dziedziniec ogrodu i jeszcze — szeroko otwarte oczy stojącej w pobliżu kobiety wysmukłej, zgrabnej, w miękkich fałdach czarnego okrycia. Oczy te pod czarnem skrzydłem kapelusza płonęły złotawą, gorącą źrenicą, pełną zdumienia i z wyrazem bólu przesuwały się od nisko zgarbionej postaci łachmaniarki do jej pracowitego pomocnika, aż wargi cienkie, od wzruszenia drżące, wymówiły:
— Julko!
Ale cichego wykrzyku nie usłyszała, czy usłyszeć nie chciała ta, której ręka wyciągała się po przedmiot, w tej chwili właśnie, z radosnemi podskokami przez pieska przynoszony. Przedmiot ten jednak nie tak łatwo i prędko, jak poprzedzające, dawał się wyjąć z wysoko podniesionego i przekornie wstrząsającego się pyszczka. Była to duża kość, na której znajdowały się czarne i żółte resztki włókien mięsnych i tłuszczu. Piesek uczuwał snać jakieś prawa do uczynienia sobie uczty z tej odrobiny pożywienia, albo przynajmniej wielkie jej pożądanie, bo nie oddawał kości ręce, która po nią sięgała i nawet
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Ostatnie nowele.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.