i z oczyma w nas wlepionemi, zaczęła wydawać dźwięki wcale inne, niż te, któremi tam, nad gniazdem, zwykła była przemawiać do dzieci swoich i do nas. Dźwięki te chrypiały, skarżyły się, o czemś ogromnie smutnem opowiadały, o coś błagały... Było to tak wyraźne i przejmujące, że jeden z panów wstał i, odchodząc, rzekł:
— Róbcie sobie z tym biednym ptakiem co chcecie, ja na niego patrzeć nie mogę!
Nagle przyszło nam na myśl: może jaki wypadek z gniazdem?
Biegniemy w głąb ogrodu i ona za nami leci. Zaglądamy do dziupli: ani dzióbków, ani czubków, ani główek maleńkich niema! Gniazdo opustoszałe! Dzieci porwane! Teraz wyjaśnił się nam bezgraniczny ból pani Dudkowej, ale nie wyjaśniło się — i nigdy w zupełności wyjaśnić się nie miało — dlaczego ona w nieszczęściu, które ją spotkało, do nas przyszła? dlaczego u stóp naszych właśnie zdawała się dzieci postradanych szukać i w twarze nasze patrzała z tak żałosnem pytaniem i błaganiem? Pytania te, które rzecz prosta bez odpowiedzi pozostać miały, budziły w głębiach naszych uczucie bardzo przykre. Czy wypadkiem nie przypuszcza ona, że to my właśnie porwałyśmy jej dzieci? Czy dlatego właśnie nie szuka ich pomiędzy nami i czy nie błaga nas, abyśmy je oddały? Tak nam ufała, tak wszelką trwogę przed nami odrzuciła i — oto... Może to dziwna rzecz, może i śmieszna, jeżeli człowiek dba o uczucia i opinję o nim ptaka, ale faktem jest, że przypuszczalne podejrzenie pani Dudkowej o tak nędzną
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Ostatnie nowele.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.