Nad miastem N. zmrok zapadał, w cienistym ogrodzie, przeznaczonym dla publicznych przechadzek, po alei słabo oświetlonéj, wschodzącym nad drzewami księżycem, szybkim krokiem przechadzało się dwóch mężczyzn. Jeden miał zaokrągloną figurę, rumiane pulchne policzki i szpakowate włosy, drugi był słuszny, chudy, żółto-twarzy.
Pomimo że ogród pusty był zupełnie, przechadzający się panowie rozprawiali z sobą szeptem prawie. — No i cóż będzie? powtórzył zniecierpliwionym tonem.
— A cóż? odparł z nadąsaniem starszy; strasznie poetyczna bestya! idzie z nim jak z kamienia!
— Toć widzę, fuknął pierwszy. Wszak to już drugi dzień minął bez pożytku, a jutro lub pojutrze wymknie się i nas na dudków wystrychnie.
Starszy zaklnął i splunął.
— Nie poradzim, rzekł, w tym chłopcu woda nie krew. Ja mu o kartach, a on mnie o pięknych wzgórzach, ja o winie, a on o jakimś obrazie co go w kościele zachwycił, ja mu o kobiétach, a on o historycznym zamku, cały tylko boży dzień lata po mieście i patrzy osobliwości....
— A dużo tam tego? nie zmiarkowałeś? przerwał młodszy.
— Powiedział sam, odparł starszy, i wymienił znaczną cyfrę piéniędzy.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pajęczyna.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.