dném tchnieniem północy, zwolna poruszał gałązkami ziółek polnych, więdł, coraz mniéj woni wydawał z siebie, aż w końcu zmienił się w suchą bezbarwną wiązkę uwiędłych łodyg i liści.
W ogrodzie publicznym cicho było i pusto. Księżyc w pełni płynął wspaniale po ciemném sklepieniu i obfitemi smugami białego światła oblewał aleje i trawniki ogrodu.
Skrzypnęły wrota, dwie męskie postacie śpiesznym krokiem wbiegły w jedną z najgęstszych alei. Jeden z nadchodzących mężczyzn szczupły, wysoki i zgrabny wyprzedzał drugiego, cięższego tuszą i jak widać było latami, ten który szedł naprzód, zdawał się uciekać od drugiego, bo co chwila przyśpieszał kroku i podnosił rękę do czoła z giestem przestrachu czy rozpaczy.
Żaden z nich nic nie mówił. Zdawali się obaj zmęczeni i zdyszani.
Tak dobiegli do miejsca, w którém urywała się nagle cienista aleja, a rozpoczynała się przestrzeń zasłana murawą i z drzew ogołocona. Światło księżyca oblało twarze ich i postacie, ukazując szpakowatego weterana, który przed kilku dniami przybył do miasta pociągiem kolei i młodego, z nim razem przybyłego studenta.
Twarz pierwszego pałała rumieńcem zmęczenia i strasznie wykrzywiła się złością i szy-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pajęczyna.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.