Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pajęczyna.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.

— Utopi się raczéj z desperacyi, albo sprzeda paletot i odjedzie do ojca, odpowiedział z upewnieniem szpakowaty.
— A my? raz jeszcze rzucił pierwszy.
— My w różne strony jutro rano, odpowiedział szpakowaty.
Kiwnęli sobie głowami i rozeszli się w różnym kierunku.



W ogrodzie cisza panowała głęboka, żaden nawet liść nie poruszał się na drzewach. Po niebie szafirowém płynął wspaniale księżyc, owinięty w obłoki z krepy srebrzystéj, a w dali na krańcu ogrodu szumiała z cicha bystra rzeczka.
Na ławce siedział młody mężczyzna z głową w tył odrzuconą, z rękami podniesionémi i splecionémi nad głową, srebrne światło rzucało się na twarz jego wychudłą, bladą śmiertelnie, ale zawsze piękną. Oczy jego wpatrzone w szafirowe sklepienie ciskały błyskawicami strasznéj boleści, usta miał zaciśnięte, po wyniosłém, pobladłém czole włóczyły się chmury posępne, złowróżbne. Siedział tak nieruchomy i myślał, myślał może o owéj młodości splamionéj, duszy zbrukanéj w niecnéj zabawie, mieniu cudzém, rzuconém przez niego pod stopy łotrów, niegodziwości tych