ludzi, których tak kochał, w których tyle wiary swéj złożył młodzieńczéj... Siedział tak i myślał długo i twarz jego stawała się coraz bledszą, oczy coraz posępniejsze, oddech coraz trudniejszy. Zbudził się z myśli okropnych i wstrząsnął się całém ciałem, jakby je zrzucić z siebie pragnął i powiódł dłonią po czole rozpaloném i pochylił głowę nisko i ręce opuścił w dół, jak człowiek, który sam już nie wie co czynić, co myśléć, w co wierzyć, czy żyć, czy nie żyć.
Blade wargi jego zacięte z bólu, drgnęły i otworzyły się.
— Zgubiony jestem! wymówił półgłosem, cóż uczynię? kędy się obrócę? co zrobię z sumieniem mojém, które mi mózg wypala zgryzotą? gdzie podzieję serce co straciło wiarę i zamiera z bólu?
Za ławką na któréj siedział, poruszyły się delikatne brzóz gałązki, nie widać było nic, tylko nad głową jego jak tchnienie wieczoru letniego, popłynął słodki, łagodny szept:
— Uciekaj ztąd! wróć do ojca!
Młodzieniec zadrżał, ale się nie obejrzał. Sądził zapewne, że szept usłyszany był głosem własnéj jego myśli.
— Wróć do ojca! powolnym echowym wymówił głosem, wróć zhańbiony, splamiony, bez powierzonego sobie dobra.... z plamą na duszy, a wstydem na czole.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pajęczyna.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.