Westchnęłam i zasunęłam się w głąb’ karety. Migocące za oknami powozu krajobrazy przestały mię zajmować; myślą pobiegłam w kraje dalekie, kędy samotny, szeroką ode mnie przegrodzony przestrzenią, po szczytach gór Alpejskich i po falujących szybach oceanu wędrując, uczył się mój ojciec rozumiéć Boga.
Wjechałyśmy na dość wysoką górę, a z niéj roztoczył się przed nami widok prześliczny. Wysunęłam głowę przez okno i patrzyłam.
W środku doliny, którą zewsząd otaczały wzgórza różnych kształtów i wielkości, stał dwór starożytny, obszerny, widocznie bogaty, bo kosztownemi otoczony sztachetami, z rozległym parkiem, którego zieloność stała za murowanym domem, jak nieruchoma wysoka ściana. Z za parku, na najwyższém ze wszystkich wzgórzu, widniał dość duży, murowany kościół; z innéj strony wązka bystra rzeka wypływała z jakiéjś niby pomiędzy dwiema górami rozpadliny i śród ciemnych jodeł, rozrzuconych po jéj brzegach, wielkim pędem w kilku zwrotach okręcała się po dolinie.
— Cudowne miejsce! — zawołałam.
— To Rodów! — odpowiedziała mi matka.
Więc babki moje cioteczne w tak piękném mieszkają miejscu! jakże dziwnie wydawać się muszą