powały nam z drogi, mijający nas panowie w angielskich powozikach, kłaniali się nizko kapeluszami, woźnica tryumfalnie palnął parę razy z bata. Słowa mego ojca „nie ufaj zbyt połyskom” daleko, daleko były wówczas ode mnie.
O kilka stai od kościoła babka Ludgarda ozwała się:
— Pan Agenor nie był dzisiaj w kościele.
— Prezes mi mówił — odpowiedziała jéj siostra — że pan Agenor dowiedział się od niego o pobycie u nas Matyldy i niezawodnie dziś nas odwiedzi.
Matka moja uśmiechnęła się i rozjaśnioném okiem popatrzyła na mnie.
W jadalnéj szufladzie moich babek gwarniéj i ludniéj, niż zwykle, odbywał się obiad. Naprzeciw mojéj matki siedziała pani Rudolfowa, ja miałam obok siebie córkę jéj i męża, a naprzeciw miejscowego proboszcza. Franuś, jak zawsze, usiadł na szarym końcu. Z wielką ciekawością przypatrywałam się nowym znajomym, a którzy zarazem zostawali z nami w dość blizkim stopniu pokrewieństwa, bo zalecono mi, abym pana Rudolfa nazywała wujem, żonę jego wujenką, a córkę kuzynką. Pan Rudolf był pięćdziesięcioletnim człowiekiem, średniego wzrostu, gęstych, szpakowatych włosów, twarzy, która musiała być kie-