Wieczorem pan Agenor opowiadał nam cudowne rzeczy o licznych podróżach, jakie odbywał. Mieszkał długo w Paryżu i Wiedniu, był w Londynie, Rzymie i Madrycie, żeglował po oceanie Atlantyckim i Spokojnym, walczył z Francuzami przeciwko Beduinom i uczestniczył w polowaniu na lwy w Algierze. Opowiadania te jego były istną panoramą: rozliczne obrazy migotały w nich, niby czarodziejską wywołane różdżką, następowały po sobie, błyszczały, roiły się i znikały, pozostawiając słuchaczy olśnionych i złudzonych prawdziwością kolorytu i wydatnością form. Słuchając go, widziałam z kolei bulwary Paryzkie, oświetlone śród nocy milionami słońc gazowych, bale wielkiego świata, którym przewodniczyli monarchowie o dyplomatycznie zimnych czołach i milczących ustach, i monarchinie w sukniach, osypanych dyamentami; nieskończone przestworzy oceanów, to gładkie, jak szyby szkła zielonkowatego, to napiętrzone ruchomemi skałami bałwanów, to w noc miesięczną, iskrzące się srebrną pianą fosforycznego światła. Przed oczyma memi rozkładały się pustynie piasczyste, skwarném rozpalone słońcem, z ciągnącemi się długiemi karawanami objuczonych wielbłądów; obozy wojowników, brzmiące rycerską pieśnią Francuzów; białe płaszcze Beduinów, mknące między gwiaździstemi cieniami tropikal-