Gdyby mię teraz kto zapytał: czy w owych dniach, spędzonych w Rodowie, byłam szczęśliwą, lub używałam? nie potrafiła-bym odpowiedziéć. Dnie te dotychczas rysują się w méj wyobraźni, niby pas jaskrawy, przeszłość moję przerzynający, a na pasie tym widzę włóczące się cienie, albo płomieniste plamy. Wydaje mi się, jakoby cienie te płynęły z pokornie zuchwałych, gołębio-przepaścistych oczu kuzynki Rozalii, a plamy ogniste powstawały z iskier, jakiemi ciskały oczy pana Agenora, gdy na mnie patrzył, i z téj pół namiętnéj, pół bolesnéj, pół szyderskiéj zmarszczki, która mu rysowała czoło, gdy czasem przez zapomnienie, lub niby opanowany siłą, któréj zwyciężyć nie mógł, zapatrzył się na Rozalią; czułam obok siebie tajemnicze tchnienie jakichś uczuć, do dramatu posuniętych, ale jakiemi uczucia te były? nie mogłam odgadnąć. Czułam, że między mną a Rozalią, tak jak między moją i jéj matką, istniała głucha niechęć; ale kędy było niechęci téj źródło, mogłażem się domyślić wtedy, gdym była jeszcze dzieckiem, nieznającém mrocznych spraw świata, kryjących się przed jawnością w głębinach poranionych, lub żółci i jadu pełnych piersi ludzkich. Wiem tylko, że gdyby nie obecność śród nas pana Agenora, była-bym prawdziwie nieszczęśliwą; tak mię mroziła babka