łéj bawełny, a długie białe palce mojéj babki rozpoczęły wyrabianie frywolitków. Zajęta swoją ulubioną robotą, podnosiła wzrok niekiedy i patrzyła na mnie uważnie. Widocznie jednak nie miała mi nic do zarzucenia.
W parę dni potém zjechało się do nas niespodzianie ze dwadzieścia osób z sąsiedztwa, pomiędzy któremi było kilka panien i kilku młodych ludzi. Po herbacie matka moja usiadła do fortepianu i zagrała kadryla. Pan Agenor, który dnia tego gorąco mi asystował, zaprosił mię do tańca, a vis-à-vis stanął Franuś z Emilką. Po kadrylu nastąpił walc, potém polka i mazur; ośm par młodzieży ochoczo tańczyło i improwizowana zabawa wybornie się udawała. Z pośród panien Zenia S. najbardziéj ożywioną była. Nie odstępował jéj na krok prawie jeden z młodych sąsiadów, świeżo przybyły do okolicy, pan Michał C. Tego pana Michała po raz piérwszy widziałam wówczas; nie powiem, aby widok jego zbyt korzystne uczynił na mnie wrażenie. Był to mężczyzna lat trzydziestu, wysoki, barczysty, z głową za małą w stosunku do wzrostu i pokrytą rudawym włosem, z okrągłemi rumianemi policzkami, nizkiém czołem i wydętemi wargami, pół-osłoniętemi rudawym, rzadkim wąsikiem. Wyraz twarzy jego okazywał pewną dobroduszność, dość pociesznie złączoną z odcieniem pretensyonalno-