jeszcze, niż zwykle ruchem. Matka moja rozmawiała z Franusiem na przeciwnym końcu salonu.
Pan Henryk był dnia tego bardziéj, niż kiedy, do ślimaka podobny. Ubranie jego, szare, w poprzeczne pręgi, modne, było wytworne, ale zwiększało to podobieństwo w zadziwiający sposób. Okulary spoczywały na samym środku jego nosa, a z nad nich para blado-żółtych oczu, patrzyła mi w twarz nieustannie.
— Piękną mamy jesień, — mówił młody sąsiad zwykłym sobie przewlekłym tonem.
— Nie bardzo, — odpowiedziałam, nie podnosząc oczu od krosienek.
— Dla mnie jest ona bardzo piękna...
— Winszuję panu...
— A dla czegoż pani nie znajduje jéj taką?
— Bo pochmurna i zimna.
— Ja też nie o atmosferze fizycznéj mówiłem.
— A o jakiéjże?
— O... o... atmosferze mego serca.
Podniosłam oczy i, spojrzawszy na Henryka, o mało nie parsknęłam śmiechem. Pociesznie wyglądał z wyrazem serca na ustach, a jeszcze pocieszniéj żółtawa i długa jego twarz przyoblekała się czémś, co niby miało być do wzruszenia podobném. Powstrzymałam się jednak od uśmiechu i zapytałam:
— Jakiż więc stopień ciepła pokazuje termometr serca pana?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol II.djvu/025
Ta strona została uwierzytelniona.