— Najwyższy, jaki pokazywać może...
Coraz większą czułam ochotę do śmiechu, a tłumiąc ją, zapalczywie wyszywałam mój listek. Nie uważałam jednak za stosowne i grzeczne pozwolić upaść rozmowie.
— I cóż jest powodem tego przerażającego podniesienia się temperatury w sercu pana? — spytałam.
— Pani! — odpowiedział Henryk po chwili milczenia.
Tym razem pozwoliłam już sobie zaśmiać się, ale tylko trochę.
— O, panie! — zawołałam, — sądzę, że i beze mnie natura rozlała po świecie dosyć cieplika, abym nie potrzebowała zastępować jego miejsca.
Henryk milczał dość długo, a potém wymówił:
— Ale ja panią kocham.
I znowu wyraz ten, ten wielki, święty wyraz, uderzył moje ucho. Ale tym razem nie dałam mu w odpowiedzi ani najlżejszego wzruszenia, ani najsłabszego rumieńca. I owszem, wzmógł on we mnie ochotę do śmiechu, lubo czułam, że gdybym śmiechowi temu puściła wodze, miał-by on przykre brzmienie. Dziwnie bo téż zadźwięczało słowo: kocham! w bladych i wązkich ustach Henryka. Nie jedna już fałszywa, jak niegdyś u Agenora, dźwięczała w nim nuta. Wszystkie w nim nuty były fałszywe, i gorzéj jeszcze niż fałszywe, bo słabe, blade, omdlałe, niby zkądciś zapożyczone, albo wpółumarłe w podróży.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol II.djvu/026
Ta strona została uwierzytelniona.