już widziałam, jak z za obłoków wystrzelił promień zachodzącego słońca i szeroką, czerwoną smugę rozpostarł pomiędzy domem modrzewiowym a grobowcami, bielejącemi w oddali.
W dżdżysty listopadowy wieczór wjechaliśmy do miasta W. Chciałam od razu pochwycić obraz starego grodu, ale przez zroszone szyby karety nic zobaczyć nie mogłam. Powóz wtoczył się w oświetloną latarniami bramę wielkiéj kamienicy; po szerokich wschodach weszłyśmy na piérwsze piętro i otworzyła się przed nami piękna amfilada kilku wytwornie urządzonych salonów i saloników, w których dwaj lokaje kończyli zapalać światła.
Oglądając nowe nasze mieszkanie, uwielbiałam smak i umiejętność światową, z jaką jeszcze przed powrotem moim z pensyi urządziła je moja matka. Wszystko tam było bogate, ale nie raziło oczu zbytecznym blaskiem; harmonia barw i sprzętów przyjemnie działała na wyobraźnią; ustawienie sprzętów tchnęło wdziękiem i ożywieniem; w każdym pokoju znajdowały się kąciki miękkie, przytulne, zdające się wzywać do słodkiego far-niente, albo pół-cichéj, marzącéj pogadanki. Pokój, przeznaczony dla mnie, rozdzielony na dwie połowy arkadami, w grube przystrojonemi firanki, był zarazem sypialnią i gabi-