— Daj Boże, Wacławo, aby coś rzeczywistego wyszło z tych twoich marzeń nowych! Ja nic nie mam przeciwko Lubomirowi, wydaje mi się zacnym i rozumnym człowiekiem, a przytém to dobra partya!
Bóg mi świadkiem, że nie myślałam o tém, czy Lubomir dobrą stanowi partyą, i pytałam tylko niekiedy nieśmiałém okiem twarzy i oczu Lubomira o wrażenie, jakie czynię na nim. Pytałam, czy on we mnie odkrywa bratniego ducha, jakiego ja w nim wdziałam, czy ja mogę być dla niego ideałem takim, jakim on stopniowo i coraz bardziéj stawał się dla mnie? A twarz i oczy pana Lubomira mówiły mi, że tak było.
Im więcéj wzrastała sympatya moja dla Lubomira i wysokie moje o nim wyobrażenie, tém silniéj pociąganą się czułam do młodziuchnéj siostry jego Zosi. Zdawało mi się, że przestając z nią często, zbliżam się do niego, a zresztą lubiłam słuchać, jak mi w pełnych miłości słowach mówiła o bracie swym, którego przecie mało znała, bo nie hodowali się razem i zaledwie teraz, od kilku tygodni, codziennie widywać się zaczęli. Niemniéj jednak Zosia, wcześnie po rodzicach osierociała, wychowana w domu wujowstwa, którzy, lubo dobrzy dla niéj, ojca i matki zastąpić nie mogli, spragniona była uczuć rodzinnych, i brata,