staczałam walki. Zaczęłam więc unikać pięknéj i dobréj, a tylko nieco za ironicznéj, mojéj towarzyszki, przez co tém bardziéj jeszcze zbliżałam się do Zosi. Ona-to, przeciwnie, swemi pełnemi wiary i czci prawie rozmowami o bracie zwiększała moję dla niego sympatyą, utrwalała mnie w przekonaniu, że słowa jego, które mię zachwycały, były w istocie wiernym obrazem jego duszy, wyższéj nad pospolitość, gorącéj, pełnéj uniesień szlachetnych.
Coraz bardziéj przytém zaciekawiała mię melancholijna powierzchowność pana Lubomira, osłonka tajemniczego smutku, która go okrywała od stóp do głowy.
Raz, opierając na dłoni głowę, tak, że włosy całkiem prawie zasłoniły mu czoło, powiedział mi:
— Pani! dusza moja chora! szukałem dla niéj leków po szerokim świecie i nie znalazłem ich.
— I jakież lekarstwo uzdrowić może duszę pana? — spytałam, napół żartując, napół ze wzruszeniem.
— Miłość! — stłumionym głosem odpowiedział Lubomir, a przytém spojrzał na mnie z takim wyrazem, że była-bym chyba ślepą, gdybym nie zrozumiała, że lekarstwo to pragnął wziąć z mojéj ręki.
Zarumieniłam się i zmieszałam, lecz, czując, że nie wypadało milczeniem kończyć podobnéj rozmowy, szepnęłam, sama nie wiedząc prawie co mówię:
— Ależ wyrazu tego tak często nadużywają ludzie!
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol II.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.