dwie siostry. Pomimo przyjaźni, jaka nas łączyła, młoda narzeczona, całkiem zakopana w gałgankach i błyskotkach, dziwacznie rozmarzona, wyzywająca przyszłe cierpienia nierozważnemi słowy, nie mająca dla narzeczonego ani jednego westchnienia tęsknoty, ani jednego wspomnienia życzliwości, przykre na mnie czyniła wrażenie.
Wesele Zeni miało być huczne i świetne; matka jéj i pan Henryk zawczasu już rozsyłali na wsze strony zaproszenia, wzywające do asystowania uroczystemu aktowi wszystkich krewnych, przyjaciół i znajomych familii.
Wiedząc o tych przygotowaniach, z góry wyobrażałam już sobie, w jak niebiańskie zachwycenie wprowadzić miały nowiuteńkiego pana Michała świetne i stare nazwiska owéj parantelli przyszłéj jego żony, które w czasie wesela wygalonowani lokaje wygłaszać będą z progu salonów. Zabawa weselna miała być urządzona jak najwspanialéj, a ku większemu jéj splendorowi obmyślono, aby zwykłe tańce urozmaicone były muzykalno-wokalnym koncertem. Koncert ten miały wykonać dwie panny, pięknie grające na fortepianie, ktoś z mężczyzn, biegle władający smyczkiem, i dwa głosy, z których jeden był kobiecym sopranem, drugi męzkim tenorem. Do rzędu forte-