ukazywały się, to znikały drobne iskierki gorącéj i energicznéj duszy, które, obok biernego wyrazu twarzy, wyglądały jak tragicznych przyszłych przeznaczeń zapowiedź. Raz jeszcze rozległo się wkoło mnie kilkorgiem powtórzone ust: „bądź zdrowa! bądź zdrowa!” potém zamknęły się drzwi... w bramie zaturkotały powozy... i zostałam sama.
Otworzyłam okno, bo wieczór był już wiosenny i ciepły, i spojrzałam w dół na ulicę. Pod oknami szybko przejeżdżał koczyk odkryty, w nim siedziała Helenka i Zosia. Podniosły raz jeszcze twarze ku memu oknu i przesłały mi ręką znak pożegnania.
Odwróciłam się i szczerze zapłakałam.
Nazajutrz... nie! tego opisywać nie będę — tego opisać niepodobna... pożegnałam moję matkę.
Dziś jeszcze zdaje mi się, iż czuję ten długi uścisk, jakim przycisnęła mię do swéj piersi, ten pocałunek, jakim do mego czoła przylgnęła.
Dziś jeszcze zdaje mi się, że widzę ją z twarzą bladą, z głębokiemi na czole fałdami, z dwoma strumieniami łez cichych, co się z jéj oczu toczyły, patrzącą na mnie z za szyby okna, gdym z nieodstępną moją Binią wsiadała do pocztowemi końmi zaprzężonéj karety.