ucha słowa zachęty i nadziei... Po takich rozmyślaniach nocnych i porannych, i po śnie krótkim, wstawałam znowu rzeźwą, ochoczą do pracy, zdrową na ciele i umyśle.
Tak upłynęło kilkanaście dni, podczas których pan Rudolf był codziennym prawie naszym gościem. Bawił zwykle krótko, mówił nie wiele, ale spostrzegałam, że, ile razy spoglądał na moję matkę, lub na mnie, oczy jego stawały się posępniejszemi i na czole bruzd mu przybywało. Zdarzało się to mianowicie wtedy, gdy matka moja, dotknięta jakiém nowém niepowodzeniem, smutniejszą i bledszą była, niż zawsze. Wtedy pan Rudolf zsuwał brwi, i dziwnym, szorstkim, właściwym sobie sposobem, usiłował ją pocieszać. Słowa pociechy jednak wyglądały na jego bladych ustach, jak kwiaty na grobie. Rzadko téż ich używał.
Daleko częściéj chwytał za czapkę i wyjeżdżał prawie bez pożegnania. Dziwiło mię wielce to wszystko i coraz wyraźniejszém mi się zdawało, że pan Rudolf poczuwał się do jakiegoś udziału w nieszczęściu, jakie spotkało moję matkę. Nie siliłam się jednak na rozwiązanie téj zagadki, bo człowiek ten cały był zagadką dla mnie; ale przyznać muszę, zagadką sympatyczną, pomimo wszystkiego, co wiedziałam o jego przeszłości, i niekorzystnych dla niego wniosków, jakie rodziły się w mym umyśle na widok jego współ-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol III.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.