Wielki stary dom z dumną powagą zdawał się drzemać w głębi malowniczéj doliny. Nad nim, jak dawniéj, odwieczne jodły rozpościerały ażurową zasłonę, z ciemnych a grubych uplecioną gałęzi. Wkoło doliny stały te same wzgórza, o porosłych gajami i borem wierzchołkach, wzgórza, na które przed laty z takiém upragnieniem rwała się młodziuchna myśl moja, zamknięta na klucz zwyczaju w wielkich, mrocznych szufladach moich babek. Na polu, w oddali, zdawało mi się, że rozpoznawałam ten sam bujny i rozłożysty krzak róży dzikiéj, któréj niegdyś tak zazdrościłam cichych obszarów, na jakich rosła, słodkiego powiewu, co przylatywał do niéj od wzgórza i borów, i świegocących ptaszków, które dziobały radośnie jéj ponsowe kwiecie.
Z tłumem wspomnień w głowie, w sercu z rzewnością, towarzyszącą zwykle obudzonym piérwszych lat życia pamiątkom, zajechałam przed ganek Rodowskiego domu. Długie rzędy wysokich a wązkich okien szybami z zimnego kryształu zdawały się patrzéć przed siebie, sztywnie a chłodno; przymus i chłód niewymowny powiał na mnie od nich i czułam, że bledsza trochę, niż zwykle, przestępowałam próg bawialnego salonu babki Hortensyi.
Olbrzymia szuflada nie zmieniła się w niczém.