rym przed kilku laty Rozalia przywiozła mi była ów okrutny i pamiętny w mém życiu list pana Agenora.
W suchy, blado oświetlony jesienném słońcem dzień listopadowy, wyjechałam konno z domu i puściłam się zwolna na wązkie, kręte ścieżki, okrążające obszerne łany pól i pożółkłe łąki. Potém wjechałam do małego boru, leżącego na granicy posiadłości mojéj matki, i przebywszy go w zamyśleniu, sama nie wiedząc jak, znalazłam się na szerokiéj drodze, stanowiącéj główną komunikacyą pomiędzy gęsto rozsianemi dworami naszego sąsiedztwa. Sądząc, że nazbyt już oddaliłam się od domu, miałam zwrócić konia ku tylko co opuszczonemu borowi, gdy, machinalnie rozejrzawszy się po okolicy, zobaczyłam o kilkanaście stai od drogi, bielejący i kształtnemi strzelający wieżyczkami, gotycki pałacyk. Poznałam go dobrze: wszak kiedyś miałam zostać jego właścicielką. Do pałacyku wiodła aleja, gęsto wysadzona włoskiemi topolami i w zupełnie prostą wyrżnięta linią. Przez tę perspektywę, utworzoną z bezlistnych drzew, widziałam piękne ogrodzenie, obszerny i ozdobny dziedziniec, kilka gotyckich okien, w wytworne zaopatrzonych żaluzye, i wyniosły pałacowy taras. Na tym ostatnim długo wzrok zatrzymałam, bo przyszło mi