rzałam na zadumanego. W istocie, z pochmurném czołem, iskrzącemi się i wlepionemi w ziemię oczyma, z wargami zaciętemi nieco, jakby pod wpływem wewnętrznego mocowania się z sobą, wyglądał bardzo na człowieka, który domagał się u matki rzeczywistości, aby wystawiła mu na jawie pałac, wyśniony niegdyś.
Lecz któż przewidzi kiedy ślepą grę trafu i wyrachuje dokładnie, kiedy ma wybić godzina, któréj się lęka, lub pragnie? Pan Władysław z upragnieniem, czy obawą, albo może z jedném i drugiém zarazem, myślał o jutrze, gdy tymczasem...
Po ścianach pokoju, w którym siedzieliśmy wszyscy, zaiskrzyło się kilka różowych promieni zachodzącego słońca, i wesołym, drgającym szlakiem, opuściło się aż na posadzkę. Promienie takie posiadały zawsze tajemnicę wywabiania wzroku mego za okno, bo ze wszystkich widoków natury zachód słońca był dla mnie najbardziéj wspaniałym i uroczym. I teraz więc zbliżyłam się do okna i spojrzałam na dziedziniec. Spójrzenie moje jednak nie dobiegło do różowéj tarczy, opuszczającéj się w dali za fioletową chmurę, bo zatrzymał je odkryty powóz, wjeżdżający w bramę, i szybko zbliżający się do ganku. Zobaczyłam twarze dwóch siedzących w niém kobiet i poznałam je...
— Kto to przyjechał, Wacławo? — zapytała moja matka, która posłyszała turkot.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol III.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.