chwilach, przypominam sobie dziecinne lata moje, w których miałem jeszcze matkę, a przypomnienie to uważam za jednę z głębokich prawd mego serca...
Nie wyobrażałam sobie nigdy, aby w głosie takiego, jak pan Władysław, mężczyzny, mogło być tyle brzmień tkliwych i ciepłych. Zaledwie skończył mówić, wyciągnęłam do niego rękę i rzekłam:
— Dziękuję panu, pojadę.
— I ja towarzyszyć pani będę — ozwał się obok mnie głos pana Rudolfa.
Spojrzałam na niego. Wyglądał tak, jak go nigdy jeszcze nie widziałam. Ciemny rumieniec pokrywał mu policzki, z przygasłych zwykle oczu strzelały błyskawice, czoło podniósł niemal groźnie.
— I ja także pojadę do niego — mówił daléj — a mam przeciwko niemu oręż, jakiego nikt w świecie nie ma. Stępiłem go wprawdzie własną winą, niemniéj jednak pokażę mu go takim, jakim go mam, a kto wié...?
Urwał nagle mowę, rzucił się na fotel i pogrążył się w głębokim namyśle.
Pan Władysław patrzył przez chwilę na niego ze zdziwieniem, potém zbliżył się i dotknął jego ramienia.
— A czy nie możesz pan — wyrzekł zwolna — mnie, jako prawnikowi, wyjawić, jakim jest ten oręż pański, i w jaki sposób stępionym został przez pana? Może przy wspólném usiłowaniu potrafimy go na nowo zaostrzyć...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol III.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.