Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol IV.djvu/020

Ta strona została uwierzytelniona.

postępującycych naprzeciw nas chodnikiem, i powozy, mijające się na środku ulicy, zapuściła woalkę i śpiesznie zwróciła się na zaułek, aby wrócić do domu. Przez woalkę dostrzegłam, że spuściła oczy z wyrazem upokorzenia, i że słaby rumieniec odbił się na jéj twarzy. Zwyczajem osób, które nagle z wyżyn bogactwa spadły w ubóztwo, matka moja musiała zapewne wyobrażać sobie, że wszystkie oczy zwrócone są na nią i że ją wszystkie usta osypują gradem złośliwych uśmiechów. Lękała się téż może, aby ktokolwiek z dawnych jéj znajomych nie spojrzał na nią z góry, z lekceważeniem; aby z pod kół któregokolwiek powozu nie bryznął na nią śnieg wpół roztopiony, niby policzek, którym na ulicy bogaty obdarza ubogiego; aby grube jakie ramię nie strąciło jéj z drogi; aby brudny jaki łachman nie otarł się o jéj suknią; aby nogi jéj, nie przywykłe do stąpania po nierównym bruku, nie poślizgnęły się i nie zachwiały. Lękała się, aby jéj cokolwiek z tego nie spotkało, albo może i wszystkiego tego i wielu jeszcze innych podobnych rzeczy, i wyrzekła się wiosennéj pogody, i wróciła, a wstępując na wschody, miała rumieniec na twarzy i łzę pod spuszczoną powieką. Odtąd wiele dni minęło, a matka moja ani razu nie wspomniała o wyjściu na miasto. Ale z wielkim żalem i obawą patrzyła zawsze na mnie, gdy, ubrana do codziennéj mojéj wędrówki, przychodziłam ją żegnać.