Nie pamiętam, ile dni, tygodni, trwało to milczące rozkwitanie uczuć naszych, ale pamiętam dobrze pewien wieczór cichy, pogodny, z purpurowym pasem na zachodzie, ze złocistemi szczytami gór, podnoszącemi się po-nad dachy domów skromnych, z odległym szmerem rzeki błękitnéj i sklepieniem niebios tak czystém, jakby przesunęły się po niém wszystkie skrzydła aniołów, aby najmniejszéj chmurki, ni pyłu ziarenka nie pozostawić na drodze wysokiéj, którą płynęły za nieskończoność spojrzenia oczu naszych.
Siedzieliśmy we dwoje u otwartego okna. W pokoju nikogo więcéj nie było. Patrzyliśmy na siebie i nie mówiliśmy nic. Pod oknem, w krzaku bzowym świergotała drobna ptaszyna, śpiewając może do snu dziatkom swoim. Liście winogradu poruszały się cichym szeptem... Nagle przestałam słuchać świergotu ptaszka i szmeru liści... on mówił do mnie. Zadrżałam... wziął moję rękę. Patrzyłam na purpurowy pas, który legł na niebie nad złotemi gór czołami, i słuchałam tego, co on mówił do mnie.
Czy mówił, że mnie kocha?
Nie.
Czy prosił o moję rękę?
Nie.
Po cóż miał o tém mówić, gdy czuł, że wiedziałam, iż jedno już się stało, a drugie wnet przyjdzie?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol IV.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.