takiego! Dobrześ powiedział: niéma dla mnie na świecie mężczyzny, tylko ty jeden! Jam twoja!
Poskoczyła, zarzuciła ręce na jego szyję, i głowę położyła na jego piersi. Na twarzy jéj, po któréj strumienie cichych łez płynęły, rozlał się wyraz nieskończonéj słodyczy i szczęścia.
Odeszłam. Przykre ogarniało mnie uczucie. Obraz tych dwojga ludzi, tych rozbitków, jak sami nazywali siebie, ich wyrzutów, ich pojednania i ich miłości, raził mi oczy, jak jaskrawe światło czerwonéj błyskawicy, niknącéj na tle nagromadzonych chmur czarnych. Jakże inném i niepodobném do tego obrazu było to uczucie, które w méj własnéj niosłam piersi! Jaśniało ono przede mną, jak czyste, łagodne, nie oślepiające wzrok, ale zachwycające światło wschodzącego słońca. Nie było na niém ani jednéj chmurki złych wspomnień, ani jednéj plamki, któraby jego nieskazitelną jasność zaćmiewała, ale przerzynał je pas różany powstającéj jutrzenki szczęścia. Światem naszym było wszystko, co prawdziwe, dobre, wielkie i piękne; w tym świecie on i ja nie czuliśmy się rozbitkami, lecz owszem, ptakami o szeroko rozwiniętych skrzydłach, wędrowcami, śmiało stawiającymi stopy na ukochanym i gościnnym gruncie.