Jesień nadeszła, miasto poczęło znowu ożywiać się ludnością napływającą ze wsi. Kilka zamożnych rodzin, które przez letnie miesiące używały wiejskiego powietrza, wróciły na zimę do M., a jedna z najpierwszych wróciła tam pani szambelanowa Słabecka z córką i synem.
W listopadzie zaczęto bawić się po przeszłorocznemu, dano już kilka proszonych objadów, układano projekta na zimowe bale, maskarady, szlichtady, amatorskie teatra i t. d.
Pan Graba umyślił rozpocząć szereg tańcujących wieczorów świetną u siebie zabawą. Nie zważając na żałobę żony, rozesłał mnóstwo zapraszających biletów w swojem i jej imieniu i poczynił przygotowania, które świetnością swą zaćmić miały to wszystko, co kiedykolwiek u niego widziano. W dniu oznaczonym o zmroku, salony zajaśniały rzęsistem światłem, w oknach etażerki przyozdobiły się kwitnącemi roślinami, Borel wysilił całą swą cukierniczą sztukę na torty i piramidy cukrowe, kilku kucharzy pracowało nad wspaniałą wieczerzą, a lokaje w czarnych frakach stali w przedpokoju gotowi do otwierania drzwi licznym spodziewanym gościom.
Kamila w żałobnej sukni, o którą od kilku dni ciągłe z mężem staczała walki, siedziała w bawialnym salonie, obojętna na wszystko co się koło niej działo.
Graba przechadzał się po świetnie przystrojonem mieszkaniu, przypatrywał się wszystkiemu ze złośliwo-zadowolonym uśmiechem i mówił do siebie:
— Zobaczymy! zobaczymy czy wszystko to nie osiągnie pożądanego skutku!
Nakoniec goście zaczęli schodzić się i zjeżdżać, ale bardzo