Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pan Kaprowski 053.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

tak, jak mnie, wysypka tak duża jak bób, ręce obie odmrozi tak, że popuchną mu tak jak poduchy, albo uszy mu zgniją od tej wysypki i poodpadają. Albom ja na takie rzeczy nie patrzał? Wielka bieda! Może i wyżyje, a jak nie wyżyje to i zamrze... i kości jego daleko pogrzebią... Kruki tylko i wrony na mogiłkę jego zlatywać się będą, a ty nad nią nie zapłaczesz, bo nie zobaczysz jej nigdy. Wielka mi bieda!
Krystyna stała jak w ziemię wryta. Po chwili cicho, jakby do samej siebie, mówić zaczęła:
— Był bladziutki i taki delikatny od urodzenia, a taki potulny i nie zuchwały, jak baranek. Bywało, Antek czasem nie posłucha matki... a on nigdy! Rączynami mię za szyję, bywało, obejmie, i mówi: „Już ja ci mamo nigdy zgryzoty nie zrobię; twoja dola i tak gorzka.” Oczki ma takie niebieskie, jak te kwiatki lnu... a choć słaby był zawsze, wyrósł jak topola. Wyrósł, do wojska go wzięli, a jak mnie zobaczył, na ziemię przedemną upadł, jak przed świętym ołtarzem i kolana moje całował. Oj, dziecko moje najmilejsze, krwawicą moją wykarmione, w łzach moich wychowane! Słoneczko moje złociste, kwiateczku mój, za co ciebie wiatr odemnie w dalekie strony niesie?
Mikołaj, jakby słów jej nie słyszał, rzekł krótko:
— Róbcie, jak chcecie. Mnie nic do tego.
Krystyna grabie z ziemi podniosła i głową na pożegnanie kiwnęła. Na twarz jej wrócił najzwyklejszy jej wyraz postanowienia.
— Kiedy pieniądze przynieść? — zapytała.
— A kiedy tam sobie chcesz — z wyraźną niechęcią odmruknął Mikołaj. — Mój chłopiec, co u pana adwokata służy, jutro do miasta poleci.
— Jutro i ja tu przyjdę — odpowiedziała Krystyna