Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pan Kaprowski 061.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wchodzili jak do kościoła, powoli, ostrożnemi krokami, z pochylonemi głowami. Gozdawa nawet, który w charakterze delegata wsi milewskiej, znajdował się tu już kilka razy, a dostatniejszym i zuchwalszym był od innych, z czapką w ręku, u samego progu jak wryty stanął. Krystyna zato tym razem okazała śmiałość niespodziewaną. Nie sama tylko myśl o pieniądzach przywiodła ją tutaj. Od samego już progu wlepiła wzrok swój w stojącego adwokata i prędko, ciężko, ze stukiem grubych podeszew przeszedłszy pokój, wprost na ziemię przed nim padła i kolana jego obu ramionami objęła. Kaprowski cofnął się nieco i wydzierając jej ręce, które ona pochwyciła i pocałunkami okrywała, niecierpliwym głosem burknął:
— No, no nie trzeba... nie trzeba... mów, czego chcesz!
Mówił to głosem zniecierpliwionym.
Ale teraz Kaprowski zapomniał, czego ta baba mogła chcieć. Prowadząc interes na spółkę z Mikołajem, nie zawsze wiedział, jakimi sposobami ten ostatni od ludzi pieniądze wyciągał. Jakiś syn słabego zdrowia, żołnierz podobno, czy coś takiego? — myślał sobie. Ale może to nie ta z synem żołnierzem, lecz wcale inna. Marszcząc brwi, powtórzył.
— Czego chcesz? Mów prędko.
Wyprostowawszy się, Krystyna zaczęła mówić:
— Ja, jaśnie wielmożny panie, o mego Filipka... Ze świtem dziś do miasta przyszłam i najpierw chciałam z synkiem się zobaczyć.. Ale potem zlękłam się, że jaśnie wielmożnego pana nie zobaczę, przyszłam tu i czekałam...
— No, to i dobrze, ale czegóż chcesz odemnie?
— O synka mojego Filipka...
Kaprowski namyślił się.