zwyczajnie jak do osoby, która pełni w domu jakąś czynność, ale sama przez się zupełnie nic nie znaczy.
Więc panna Róża ucichła, ale tak doskonale, że choć często bywałem w domu szanownych państwa Januarostwa, nie pamiętam, czy przez ostatnie kilka lat dwa razy głos jej usłyszałem. I trudno, zaprawdę, było, aby mówiła, kiedy nikt do niej nie mówił. Jednakże dom w Dworach jest z całego sąsiedztwa najbardziej ożywiony. Czemużby nie? Pokoje duże i ładnie umeblowane, jest więc czem oddychać i na czem wygodnie siedzieć; przyjęcie zawsze wyśmienite, bo i stać na to, i sam pan January zna się na kuchni, jak rzadko kto; gosposia młoda, hoża, pasyami lubiąca grać w winta[1]. Oboje państwo w Dworach przepadają za wintem, ale ona jeszcze więcej, niż on. Są tacy, którym się to nie podoba. Powiadają, że to jakiś świeżo importowany[2] do nas zwyczaj, aby białogłowa młoda, silna, choć drzewo rąbać, połowę życia, albo i więcej, przy kartach spędzała. Dawniej, powiadają, tylko stare jejmoście, gdy wnuki do snu zakołysały i różaniec odmówiły, zasiadały ze starymi jegomościami do maryasza[3] na krótką godzinkę. Wszystko to prawda; ale naprzód, co nie jest, nie pisze się w rejestr[4], — następnie jeden wiek do drugiego niepodobny, a nasz,