to panie dobrodzieju, właśnie jest wiekiem dekadentyzmu[1], ateizmu[2], kosmopolityzmu[3], melancholii[4], panamy[5] i winta. W czasie, o którym opowiadam, Panama wprawdzie jeszcze nie nastała, ale wint już panował. Rzadki też bywał i bywa w Dworach taki dzień, żeby choć parę osób z sąsiedztwa lub z poblizkiego miasta nie przyjechało, a nierzadko zjeżdża się kilka, albo kilkanaście. Grywają do godziny drugiej, trzeciej po północy, poczem rozchodzą się do snu, z którego powstają około południa. Na skróconej w ten sposób przestrzeni dnia mieści się jednak mnóstwo rzeczy wyśmienitych, jako to: wice-śniadanie, śniadanie, obiad, podwieczorek, wieczerza, wice-wieczerza. W przestankach trochę rozmowy, trochę fortepianowej muzyczki, w piękną pogodę spacer, a zresztą — najmilszy ze wszystkiego wint. Wszyscy, ilu nas tam bywało, z wyjątkiem pana Dorszy, lubiliśmy go bardzo, ale pani Januarowa najbardziej; bo kobieta zawsze, gdy co lubi, albo czego nie lubi, to już nie żartem. Siostra moja, Idalcia, raz, śmiejąc się, powiedziała:
— Ten wint to kochanek Izy!
I prawdę powiedziała. Niema na świecie człowieka, któryby nie potrzebował wyekspensować[6] na jakikolwiek przedmiot swojej energii i uczuć,