wić zaczął — winszuję kuzynce! Bardzo rad jestem! Nareszcie! No, już i pora! Kiedyż wesele?
Jakby na dane hasło, zewsząd posypały się żarty. Zygmuś przyskoczył i, pieszczotliwie pannę Różę obejmując, wołał:
— Zatańczy ciocia ze mną na swojem weselu walczyka? A może teraz spróbujemy... dla wprawy!
Starsza z panienek śmiała się:
— Ciotka nam, młodym, świetną partyę odbiera!...
Siostra pani Januarowej, niezła nawet kobiecina, ale zawsze czegoś dla siebie i mnóstwa dzieci swoich od Izi potrzebująca, z cieniutkim śmieszkiem wołała:
— No, panienki, nie desperujcie nigdy! Widzicie, że i do stu lat nie trzeba jeszcze tracić nadziei!
A mąż jej grubym basem i ohydną francuzczyzną huczał:
— Mie wo tard ke jamais! Szakiun truf son szaken![1]
Pan January, ucieszony uciechą żony, która zanosiła się od śmiechu, trochę gapiowato, bo bez rzeczywistej ochoty, zapytywał:
— Jakże to było? Jakże to było?
— Jak było? powtórzyła pani Januarowa i, ślicznemi rączkami odpowiednie gesty robiąc, prawiła:
— Poetycznie, idealnie... o zachodzie słońca, w kasztanowej alei... pomiędzy młodymi listkami przechadzała się młoda para...
- ↑ Lepiej późno, jak nigdy. Każda znajdzie swego.