Idalcia zrozumiała mój zamiar i do okna skoczyła.
— Czy nie Koziołki panu palą się, panie January?
Oboje państwo Januarostwo byli już u okna. Koziołki były ich folwarkiem, o parę wiorst od Dworów odległym. Powstało zamieszanie, przyglądanie się niebu, sprzeczka i ostatecznie przeświadczenie, że łuna, którą wziąłem za odblask pożaru, była tylko wyjątkowo ognistym odblaskiem zachodu słońca. Żarty sypnęły się z kolei na mnie. Wogóle w Dworach panowało upodobanie, czy moda, wybierania kogokolwiek z obecnych za cel żartów. Tego lub owego, tę lub ową prześladowano, to zakochaniem się, to nieumiejętnem graniem w winta, to młodością, to starością, to złymi interesami majątkowymi, albo sercowemi niepowodzeniami. Dowcipy strzelały, jak rakiety[1], śmiechy toczyły się, jak gamy[2]. Pacyenci[3], chcąc nie chcąc, śmiali się wraz z innymi, oczyma i myślą poszukując wśród otaczających: kogoby tu co najprędzej na następcę swego wykierować. I nic dziwnego. Dobrobyt, panie mój dobrodzieju, kompletny, czasu wolnego właściwie tyle, ile go od rana do nocy upływa, i towarzystwo domowe, oprócz gości prawie ciągłych, dość liczne.
Zygmuś był ładnym, zgrabnym chłopakiem, trochę zanadto przez ojca i macochę rozpieszczo-