cach. W granatowej marynarce i białym muślinowym halsztuku, trochę siwy, trochę łysy, z okrągłą twarzą, mocno od upału zaczerwienioną, przeszedł wzdłuż całą salę jadalną i zwiędły, zżółkły kwiat przed talerzem panny Róży w szklance umieścił. Przy tem z pociesznym dygiem i umizgiem rzekł:
— Ski se resampl, s’asampl![1]
Wszyscy w śmiech! W jej źrenicach znowu błysk nagły, szybko pod spuszczonemi powiekami ukryty.
Z grzecznością kobiety, przyjmującej od mężczyzny drobną przysługę, odpowiedziała:
— Dziękuję panu.
Dokoła znowu śmiech.
— Żeby tak bardzo było za co dziękować, to nie powiem!
— Jeżeli ciocia życzy sobie, to ja po obiedzie cały bukiet takich kwiatów cioci przyniosę!
— Przynieś i postaw przed portretem Mickiewicza.
— Albo lepiej przed szafką z książkami!
Portret, jak portret, uchodził jeszcze, bo pomimo rozsądnej atmosfery[2], dom ten napełniającej, tak wielkiego imienia do żartów używać nikt nie miał ochoty, ani może śmiałości; lecz szafka z książkami dawała temat do wielu facecyi. Powiadano, że była wypchana poezyami, na cały pokój pachnącemi.