— Wchodzę do pokoju panny Róży — opowiada pani Januarowa — cościć pachnie! Co to? Konwalie, mirt, ananas...
— Tymianek, lilia, hyacynty — podpowiada ktoś bieglejszy w nomenklaturze[1] botanicznej.
— Jakiś bardzo staroświecki zapach! Coby to mogło być? Szukam i przekonywam się, że to przez szczeliny szafki tak pachnie — poezya!
Czasem zapytywano pannę Różę: czy dlatego ma zaczerwienione oczy, że późno w noc czytała poezye? Ilekroć pani Januarowa uczuła się niezadowoloną z jakiego szczegółu gospodarskiego, ze wzruszeniem ramion i swoim ładnym grymasikiem mawiała:
— To poezye temu winne!
Raz nawet pan January, rozgniewawszy się za niedość dobrze przyrządzony pasztet do śniadania, ze spojrzeniem, rzuconem w stronę panny Róży, krzyknął:
— A wszystko to z powodu tych poezyi!
Raz też z powodu tych poezyi zaszła scena, o której, wspominając, rumienię się nie na twarzy, proszę państwa, ale w duszy. Było tak. W Dworach oprócz domowego towarzystwa znajdowały się tylko cztery przyjezdne osoby: siostra pani Januarowej z mężem i ja z Idalcią. Byliśmy więc w swojem kółku i zauważyliśmy, że nasza kochana pani Januarowa czuje się jakoś bardzo niedobrze. Nie żeby była — broń Boże — chora: owszem, nigdy zdrowiej i świeżej nie wyglądała,
- ↑ Nazwy.