kami, pokój ten wydawał się oazą[1] takiej ciszy, że słychać było, jak za oknem stara topól w wietrze nocnym liśćmi szeleściła. W tej ciszy i w tym szeleście, jak raz naprzeciw drzwi, w których stanęła wesoła nasza kompania, wisiał na ścianie sporej wielkości portret Mickiewicza, i przy stole, w łagodnem od błękitnawej zasłony świetle lampy siedziała panna Róża. Profilem[2] ku nam zwrócona, z łokciem o stół opartym i czołem trochę na dłoń pochylonem, oczy miała utkwione w leżącej przed nią książce. Drobne jej wargi były spokojnie zamknięte, profil z wypukłością bladej kamei[3] odrzynał się na tle błękitnawego światła, które pogłębiało czarność włosów i dawało srebrny połysk wijącym się wśród nich białym niciom. Była tak zatopiona w czytaniu, że nadejścia i szeptów naszych zrazu nie usłyszała. Prawda, że szeptaliśmy bardzo pocichu.
— A co? nieprawdaż, że, dla malarza model[4] na literatkę!
— I jaką! o Bożym świecie, czytając, zapomniała.
— A jakie księżycowe światło u siebie urządza!
— »Już księżyc zaszedł, psy się uśpiły ...
— Tylko że »Filon« to już pewnie żaden nie klaśnie za borem!
— Kto wie! Ja może coś w tym rodzaju wiem!