wymówiła ich jednak; prosiła o parę dni do namysłu. Po dwóch dniach przyjechałem znowu: znalazłem ją mizerną, pobladłą, tak wyglądającą, jakby z ciężkiej choroby powstała. Ale gdy o decyzyę ją zapytałem, wzrok jej błagał mnie o przebaczenie, a głową przecząco wstrząsała, długo mówić nie mogąc. Potem mówiła, że gdyby Bronek umarł był w sposób zwyczajny, to może... ale tak... »Jemu śmierć przedwczesna i męczeńska, a mnie życie szczęśliwe: cóż to za sprawiedliwość! Nie mogę! To mój święty! Nie odstąpię go nawet dla najlepszego z ludzi«. Było to już coś innego, niż wprzódy. Oblubieniec namiętnie kochany, uległ metamorfozie [1]; fale tęsknot i myśli przekształciły go w świętego, a dusza, umiejąca czcić i rozumieć świętość, nie chciała wyrzucić jej z siebie wzamian ziemskiego szczęścia, którego jednak pragnęła. Z umarłymi walczyć trudno. Odjechałem zwyciężony.
Niepodobna mi nawet wyobrazić sobie, jaką minę mieć mogłem, wszystkiego tego słuchając, to tylko wiem, że ze trzy razy chustkę do nosa z kieszeni wyjmowałem. Co schowam, to znowu potrzebna. Patrzę, aż u tego pustaka Zygmusia źrenice jak z za szybek, pomiędzy powieki wstawionych, przeglądają, kończyk wąsika w palcach kręci, wyprostowany jak struna, i z za szybek szklanych, które nieruchomo w oczach stoją, w pana Dorszę, jak w tęczę, się wpatruje. On też, nie wiem dla jakiej przyczyny, do Zygmusia i do mnie teraz mowę zwrócił i ciszej, niż przedtem, dodał:
- ↑ Zmiana, przeistoczenie.