— Bohaterstwem duszę jej podbił na zawsze. W aureoli[1] świętego przed nią stał, i jak wierny od ołtarza, od obrazu tego oderwać się nie mogła.
— Wierna! — pomimo woli wymówiłem.
— Tak, ale na wszystko jest pewna miara. Siła serca, które pamięta i cierpi, wyczerpaną być może. Osiem lat znowu minęło. Wieczór zapadać począł. Czas wrzyna się w człowieka, jak piła w miąsz drzewa...
Zwrócił się do pana Faustyna.
— Pan dobrodziej się myli: Le coeur a parfois des rides[2].
Pan Faustyn ze zmieszania aż zakręcił się na krześle.
— Ja... panie dobrodzieju, powiedziałem to tylko tak sobie... an parantesss![3]
A pan Dorsza znowu głównie do mnie i do Zygmusia mówić zaczął:
— Ale czasem serce zmęczone więcej jeszcze słodyczy i ukojenia pragnie, aniżeli świeże. A cóż może być słodsze nad otoczenie kobiety dobrej i kochanej serdeczną przyjaźnią i opieką? Prawda, że słońce nasze spłynęło już ku zachodowi, lecz mogą być jeszcze cudne ciche godziny o pogodnych zorzach wieczornych. Więc około trzech miesięcy temu, w czasie ostatniej bytności mojej w Dworach ponowiłem wobec panny Róży gorącą prośbę moją.