przy stole wciąż na jednem krześle, jak skała, tkwiłem. Od tego, com słyszał, w głowie mi się przewracało, i nietylko w głowie. Z zadumy wyrwać się nie mogłem.
Nagle Zygmuś zerwał się od okna i pędem strzały z pokoju wyleciał. Marynia także, spojrzawszy przez okno, zerwała się i, jak błękitny ptak, szybko wyfrunęła. Myślę sobie: co oni takiego na dziedzińcu zobaczyli? Czego tak polecieli? Wstałem też, do okna podszedłem i — co państwo myślą, że zobaczyłem? Oba te dzieciaki leciały na spotkanie panny Róży, która właśnie w bramę dziedzińca wchodziła. Niosła z lasu więź liliowych dzwonków i świecących jak słońce żółtych arnik. Lecz kwiaty te wysypały się jej do stóp, gdy ten pustak Zygmuś porwał jej ręce i, nizko schylony, tak całować je zaczął, jakby w te pocałunki całą duszę swoją wlewał. A Marynia ze swej strony oba ramiona zarzuciła jej na szyję i błękitną bluzką, jak promiennym obłokiem, do jej szarej smutnej sukni przylgnęła.