ścieżki, trawą zarosły, wielki staw wysechł na wpół i okrył się zieloną pleśnią, a na całej przestrzeni nie tkwił już nigdy od lat kilkudziesięciu, żaden by najdrobniejszy kwiatek ręką ludzką zasadzony, a panoszyły się tylko bujne żółte dziewanny, rozłożyste, różowato kwitnące osty i drobne fijołki, które nie pytając się o pozwolenie niczyje, co wiosnę wychylały nieliczne zresztą główki, po nad zaniedbaną powierzchnią dawnych trawników. Pani jenerałowa nie lubiła przebywać wśród barwnego i wesołego państwa roślinności, nie lubiła nawet patrzeć na nie. To też ogołocony przez nią wielki dziedziniec Odrzyniecki, w zimie szczególniej pod przysłoną grubej warstwy śniegu, wyglądał dziwnie smutno i ponuro, tak zresztą jak smutno i ponuro wyglądała waląca się w gruzy wielka brama wjazdowa i naga, z ożywiającej ją niegdyś kolumnady odarta, a długim tylko rzędem zimnych jak kryształ okien błyszcząca, frontowa ściana domu. Ganku nie było już tam żadnego, znieść go bowiem kazała pani jenerałowa. Przybywający podjeżdżali prosto pod drzwi, wysokie, z gładko wyheblowaną, nagą powierzchnią, kilku tylko marmur naśladującemi stopniami nad poziom
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pompalińscy.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.