lącego się na kominku ognia. W migotliwem tem, niepewnem oświetleniu, w około wielkiego, okrągłego stołu, przechadzał się równym, miarowym krokiem wysoki, chudy mężczyzna, z wielkiem, w mnóstwo fałd zbrużdżonem czołem, z zapadłą, szeroko roztwartą, żywo połyskującą źrenicą. Trzymał oń w ręku książkę, z której powoli i ostrożnie wydzierał kartkę po kartce, każdą z nich rzucając z kolei w płomię kominka, około którego nie zatrzymując się ani na chwilę, przechodził. Trwało to dość długo, Delicya która wraz z towarzyszem swym zatrzymała się u drzwi, szepnęła:
— Biedny ojciec! tak lubił dawniej książki, a teraz niszczy je tak ciągle... spalił już w ten sposób połowę swej biblioteki, a gdy mu którego dnia książek nie położą na stole, staje się niespokojnym i chce spalić wszystko co ma pod ręką...
Z ust obłąkanego tymczasem wychodziły cichym, urywanym głosem wymawiane wyrazy:
— Na cóż to potrzebne? mówił, na cóż się to zdało? wszystko przepadło! wszystko zginęło! niczego już nie trzeba! niczego! niczego!
Przy ostatnim wyrazie zatrzymał się przed kominkiem i resztę książki w ręku trzymanej, rzucił w ogień. Papier zajął się wnet płomieniem i tylko
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pompalińscy.djvu/429
Ta strona została uwierzytelniona.